niedziela, 2 lutego 2014

Po kilku latach znowu na pokładzie STS Fryderyk Chopin

Znowu na południe!

Jak daleko tym razem? Grenada? Zobaczymy!

Jest 21 stycznia. Fryderyk Chopin, kapitan, zastępca, trzech oficerów wachtowych, bosman, mechanik, kuk, 6 osób szkieletu i dwadzieścia kilka osób mających coś wspólnego (bardziej lub mniej) z wytwarzaniem oprogramowania - informatycy. :) Poczułem się trochę jak w ostatniej pracy. :)






Ostatni członkowie poprzedniej załogi stałej, którzy prowadzili Chopina przez ostatnie miesiące, którzy przypłynęli nim z Polski na Karaiby z Niebieską Szkołą, wracają właśnie do domu. Dzień przeplatają pożegnania, szkolenia z bezpieczeństwa na pokładzie, sygnałów alarmowych i procedur ratowniczych, kursy pontonów na ląd i z powrotem, szkolenia z nazewnictwa i rozmieszczenia takielunku, poruszania się po rejach, klarowania żagli, śniadanie, obiad, kolacja - w końcu wypływamy. Do prac wachtowych dołączyli chętni spośród naszych gości. Otrzymali propozycję dostania opinii z rejsu - ale tylko wtedy jeśli będą aktywnie uczestniczyli w życiu jachtu.
Kotwica w górę, ruszyliśmy naprzód. Indra z Huzarem i Patrycją, którzy podrzucili mnie na pokład zostają w zatoce. Zwróciliśmy się na zachód, dziobem do wyjścia z zatoki na przeciwko Fort-De-France i rufą do wiatru. Po ostatniej rundzie szkolenia na rejach fok oraz dolne i górne marsle fok- i grotmasztu zostały pozostawione rozrefowane. Teraz wystarczyło je postawić. Luz na gejtawach i gordingach, wybieramy szoty i halsy foka. W górę idą trójkąty: bramkliwer, bombramkliwer i grotsztaksel. Na koniec brasowanie i pod żaglami o łącznej powierzchni trochę ponad 400m2 ruszyliśmy w kierunku zatoki Rodney Bay na St. Lucii. Tuż po zakończeniu operacji na takielunku słońce skryło się za horyzontem.
W pobliże docelowej zatoki dotarliśmy około 1 w nocy. Dwa długie dzwonki i wszystkie wachty stawiły się na pokładzie do zrzucania żagli. Po zebraniu gejtaw "i tego drugiego na 'g' :)" (jak mówią koledzy uczący się właśnie nazewnictwa) weszliśmy na reje by sklarować żagle. Po przejściu z rei marsa górnego na dolny zniknęły światła Gros Islet, lekki do tej pory zefirek zaczął przybierać na sile i... za chwilę byliśmy mokrzy. Do cna! Przeszła nad nami bardzo silna ulewa. Przed drugą już staliśmy na kotwicy i można było zmniejszyć liczebność załogi koniecznej do pozostania w stanie czuwania. Poza codziennymi pracami na 22 stycznia zaplanowane jest jeszcze uzupełnienie zapasów żywności przed dalszą drogą na południe.


...w międzyczasie minęły prawie 2 miesiące. Wróciłem do Polski. Powszednie dni zajmuje praca, a weekendy odpoczynek, krótkie rejsy, targi żeglarskie, regaty, odwiedziny u znajomych i rodziny. Brak czasu na zakończenie relacji z pokładu Chopina na karaibskich lazurowych wodach. Po pół roku wspomnienia już trochę przyćmione, ale co najbardziej utkwiło w pamięci nadal jest żywe. Spróbujmy.


Pierwszy postój: St. Lucia - Rodney Bay. Na miejscu spotkałem kilka załóg poznanych już podczas wcześniejszej żeglugi na 37-stopowej Indrze oraz (co za niespodzianka!) poznałem wreszcie osobiście Jurka Radomskiego na jego Czarnym Diamencie. Do tej pory tylko zaczytywałem się w jego relacjach z pierwszego kółka wokół globu i późniejszych rejsach całej, już teraz ponad 30-letniej podróży. Teraz mogę powiedzieć, żę spotkaliśmy się osobiście.... i niestety zamieniliśmy tylko kilka słów ponieważ załoga właśnie szykowała się do wypłynięcia.


Stamtąd zrobiliśmy dłuższy skok na Carriacou gdzie stanęliśmy w Hilsborough Bay. Po zejściu na ląd z częścią załogi zrobiliśmy pieszą (częściowo autostopową :) ) wycieczkę na brzeg nawietrzny gdzie według mapy miała być jakaś 'urocza' plaża. Niestety, choć plaża była, to nie była urocza. Tuż przed zachodem słońca byliśmy z powrotem w porcie, gdzie tuż przed wejściem na pokład Chopina, mieliśmy okazję trafić na wybieranie sieci przez 'lądowych' rybaków - w porcie. Sieć zataczała duży łuk od brzegu wzdłuz betonowego pomostu wgłąb zatoki, potem równolegle do brzegu i z powrotem do rybaków, gdzie mocno pracowali by setki metrów sieci zanurzonych w wodzie wyciągnąć na brzeg.

Po krótkim pobycie na żaglowcu, jeszcze tej samej nocy zeszliśmy na ląd na coś w rodzaju integracyjnej imprezy w jednym z okolicznych barów. :)

Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Zapłynęliśmy na Union Island po drobne zaopatrzenie by później skierowć się na jedne z najpiękniejszych wysp w okolicy.




Na Mayreau stanęliśmy w Saline Bay, a stamtąd podpłynęliśmy na Tobago Cays gdzie kotwiczyliśmy pod Petit Bateau, a pokładowymi ribami podpływaliśmy na Petit Rameau, skąd rozciągał się wspaniały widok na Atlantyk i pozostałe wysepki archipelagu (m.in. Baradal i Petit Tobac).


A życie na żaglowcu? Standardowy rytm ustalony grafikiem wiszącym przy kambuzie. Wachta, kambuz, odpoczynek, wachta, kambuz, pomoc bosmanowi, wachta, itd. itd.
Opuszczamy zatokę? Silnik w górę, wszyscy na pokład, podniesienie kotwicy ( i związane z tym układanie łańcucha, które nota bene bardzo ładnie kształtuje mięśnie przedramion :) ), załoga na reje, żagle w górę, czasem zwroty, brasowanie, zapływamy na docelowe miejsce danego przelotu, żagle w dół, kotwica w dół i znów można rozkoszować się lazurową wodą i piaszczystymi plażami. ...no chyba, że ktoś akurat ma kambuz. :)
Kolejnym miejscem postoju była zatoka Wallilabou Bay na St Vincent. Urocza zatoczka wykorzystana w filmie "Piraci z Karaibów" do umiejscowienia fortu i portu w którym odbywały się główne wydarzenia pierwszej części filmu. Do teraz pozostało kilka zabudowań i resztka pomostu, a usłużni lokalni handlarze dzielą się wspomnieniami jak to jeden z nich grał rybaka płynącego łódką w poprzek planu, a drugi nurkował dla ekipy kiedy były kręcone sceny pod wodą.
Dzięki jednemu z nich mogliśmy wybrać się na spacer na plantację zaszytą głęboko w górach by zobaczyć jak wyglądają uprawy lokalnych roślin, które jak wszystko inne, były sprzedawane także na wodzie - prosto z łódek, kajaków, desek surfingowych na jachty.
Po całodziennym postoju postawiliśmy żagle i nocą przeskoczyliśmy na Dominikę gdzie stanęliśmy przy nabrzeżu w północnej części Prince Ruppert Bay. Ten postój miał być ostatnim w trakcie naszej krótkiej podróży, toteż prawie nikt nie omieszkał pojawić się na imprezie na plaży która odbywa się tam praktycznie codziennie. Noc była długa, ale za barem trunków nie brakowało - czasem trzeba było tylko pójść do miasteczka do bankomatu. :)











Ostatnim miejscem postoju do którego płynęliśmy była znów Anse Mitan na przeciwko Fort-de-France. Niezawodni Huzar i Patrycja czekali już na mnie dwie zatoczki dalej. Razem z nimi zabrałem się do Le Marin - na największe znane mi kotwicowisko, gdzie ludzie żyją, mieszkają i wychowują dzieci. Tu miałem spędzić jeszcze dwa dni przed odlotem do Europy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz