Po ponad dwóch miesiącach na pokładzie Indry, odwiedzeniu trzech z Kanaryjskich Wysp, Sao Vicente na Cabo Verde, Martyniki, Saint Lucii, Saint Vincent, Bequii, złowieniu kilku oceanicznych ryb, spotkaniu wielu ciekawych osób - żeglarzy i nie tylko - nadszedł czas zmian. Dziś rano na kotwicowisku w zatoce Anse Mitan stanął Fryderyk Chopin, polski żaglowiec pływający między sezonami z Niebieską Szkołą, a w tym momencie po Karaibach z wycieczkami i czarterami.
Jako, że miałem już kiedyś przyjemność być załogantem Chopina (kilkukrotnie) udało mi się dołączyć do jednego z etapów jako członek załogi szkieletowej. Dzisiaj jest dzień wejścia na pokład. Zastanawiałem się, czy dotrzeć tam lądem (ok. 40minut i 40EUR), czy wodą (4-5 godzin jachtem). Huzar stwierdził, że nie puści mnie samego na niebezpieczne asfaltowe drogi i zrobimy tę wycieczkę jachtem.
Z Indrą staliśmy na południe od Chopina w zatoce Le Marin. Mieliśmy do pokonania ~20 mil morskich, a na miejscu powinniśmy być jak najwcześniej więc wstaliśmy skoro świt. Ja spakowałem cały swój dobytek, Huzar z Patrycją wyskoczyli jeszcze na ląd po zakupy na najbliższe dni. W międzyczasie przygotowywałem jacht do podniesienia kotwicy.
Tuż przed wypłynięciem Huzar zauważył kilka pękniętych tuż przy mocowaniu włókien jednej z want. Konieczna była wymiana - dobrze, że mieliśmy zastępczą stalówkę z zarobionymi pod wymiar zakończeniami. Poszło w miarę sprawnie i szybko. Kotwica w górę. Jeszcze cumowanie przy stacji benzynowej i tankowanie wody. W zbiorniki główne i dodatkowe 5, 8-litrowe baniaki weszło ponad 500l wody. Niestety nie było gazu - a koniec jego bliski. Po 13-tej ruszyliśmy w trasę.
Po wyjściu z zatoki, z sąsiedztwa plaż mielizn i osuchów skierowaliśmy się na zachód pomiędzy półwysep, a Wyspę HMS Diamond Rock. Francuzi nazywają ją Rocher Du Diamand, ale mi bardziej przypadła do gustu nazwa angielska. Wiąże się z nią ciekawa historia.
W czasie wojen między Francją a Anglią na przełomie XVIII i XIX wieku oprócz operacji wojskowych na lądzie (głównie w Europie) miała miejsce ciągła walka o kolonie odkrywanego i eksplorowanego cały czas Nowego Świata. Nie inaczej było i w Indiach Zachodnich teraz nazywanych raczej Karaibami.
Olbrzymie floty okrętów Francuskich i Angielskich kontrolowały swoje obszary wpływów, starały się zabezpieczyć je przed przejęciem, czy choćby przed blokowaniem handlu i ogólnie utrudnianiem życia. Często też organizowane były ekspedycje mające na celu osłabienie przeciwnika, czy uzyskanie kontroli nad nowymi terenami. Martynika, a także St. Lucia i inne wyspy wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk. Ze skałą o której wspomniałem wyżej wiąże się jeden ciekawy epizod z całego ciągu wieloletnich walk.
Martynika była kontrolowana już od wielu lat przez Francuzów. Stąd ruszały statki handlowe na kontynent, tutaj przypływały. Tutaj stacjonowała flota wojenna. Jeden z brytyjskich admirałów - Admiral
Samuel Hood - wpadł na pomysł, że utrudni życie Francuzom i osłabi możliwość swobodnego operowania w okolicy swojej własnej wyspy. W 1804 roku wysłał jednego ze swoich poruczników z grupą marynarzy i ciężkimi działami na niezamieszkałą, skalistą wysepkę u brzegów Martyniki. Pod osłoną nocy grupa Anglików zajęła nieprzystępną wysepkę, zainstalowała działa i zablokowała wyjście z zatoki. Plan przewidywał, że operacja potrwa kilka tygodni. Ostatecznie załoga brytyjska stacjonowała tam niemal półtora roku, a jej stan liczebny osiągnął w pewnym momencie 107 osób. Admirał nadał wysepce status statku wojennego i nadał mu nazwę HMS Diamond Rock. Podobno do tej pory brytyjskie statki wojenne przepływając w zasięgu wzroku wysepki oddają jej honory.

Przepłynęliśmy pod wyspą podziwiając jej monumentalne kształty, nieprzystępnie wyglądające urwiska i skromną roślinność. Widać było wiele gatunków ptaków. Dobrze się tam czują i raczej nikt im nie przeszkadza.
Dalej płynęliśmy od cypla, do cypla w lekkim oddaleniu od lądu. Niestety wiatr pięknie wypełniający naszą genuę od wnętrza zatoki do samego HMS Diamond Rock w bliskości zboczy, zatok, gór i przełęczy zaczął kręcić, słabnąć od czasu do czasu zrywając się lekkimi porywami. Ostatecznie odpaliliśmy silnik. Chcieliśmy dotrzeć na kotwicowisko jeszcze przed zachodem słońca by powitać Chopina jeszcze w świetle dnia. By przerzucić mnie na pokład żaglowca jeszcze przed zapadnięciem ciemności.
Huzar próbował jeszcze złapać coś na wędkę i koło z przynętą, ale niestety tym razem nie udało się złowić świeżej rybki. Udało się dotrzeć w pobliże żaglowca przed zmierzchem, nie udało się natomiast przewieźć mnie na jego pokład tak wcześnie jak planowaliśmy.
Ostatecznie trafiliśmy tam we trójkę. Ja od razu z bagażami, a Huzar i Patrycja z wizytą. Obejrzeli jednostkę, pocmokali, spróbowali pokładowej herbaty.

Ja będę musiał się przestawić z własnej kajuty na jedenastometrowej jednostce, na sześciosobową kajutę na ponad 55m (z bukszprytem :) ) żaglowcu. Będę musiał się przestawić z dwumiesięcznego rytmu luźnych wacht wynikających z bieżącej potrzeby, do sztywnego reżimu wacht i rejonów jednostki, jego zasad i zwyczajów utrwalonych przez lata. Będzie inaczej, ale z pewnością też wspaniale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz