poniedziałek, 20 stycznia 2014

Coś się kończy, coś się zaczyna


Po ponad dwóch miesiącach na pokładzie Indry, odwiedzeniu trzech z Kanaryjskich Wysp, Sao Vicente na Cabo Verde, Martyniki, Saint Lucii, Saint Vincent, Bequii, złowieniu kilku oceanicznych ryb, spotkaniu wielu ciekawych osób - żeglarzy i nie tylko - nadszedł czas zmian. Dziś rano na kotwicowisku w zatoce Anse Mitan stanął Fryderyk Chopin, polski żaglowiec pływający między sezonami z Niebieską Szkołą, a w tym momencie po Karaibach z wycieczkami i czarterami.

Jako, że miałem już kiedyś przyjemność być załogantem Chopina (kilkukrotnie) udało mi się dołączyć do jednego z etapów jako członek załogi szkieletowej. Dzisiaj jest dzień wejścia na pokład. Zastanawiałem się, czy dotrzeć tam lądem (ok. 40minut i 40EUR), czy wodą (4-5 godzin jachtem). Huzar stwierdził, że nie puści mnie samego na niebezpieczne asfaltowe drogi i zrobimy tę wycieczkę jachtem.


Z Indrą staliśmy na południe od Chopina w zatoce Le Marin. Mieliśmy do pokonania ~20 mil morskich, a na miejscu powinniśmy być jak najwcześniej więc wstaliśmy skoro świt. Ja spakowałem cały swój dobytek, Huzar z Patrycją wyskoczyli jeszcze na ląd po zakupy na najbliższe dni. W międzyczasie przygotowywałem jacht do podniesienia kotwicy.

Tuż przed wypłynięciem Huzar zauważył kilka pękniętych tuż przy mocowaniu włókien jednej z want. Konieczna była wymiana - dobrze, że mieliśmy zastępczą stalówkę z zarobionymi pod wymiar zakończeniami. Poszło w miarę sprawnie i szybko. Kotwica w górę. Jeszcze cumowanie przy stacji benzynowej i tankowanie wody. W zbiorniki główne i dodatkowe 5, 8-litrowe baniaki weszło ponad 500l wody. Niestety nie było gazu - a koniec jego bliski. Po 13-tej ruszyliśmy w trasę.

Po wyjściu z zatoki, z sąsiedztwa plaż mielizn i osuchów skierowaliśmy się na zachód pomiędzy półwysep, a Wyspę HMS Diamond Rock. Francuzi nazywają ją Rocher Du Diamand, ale mi bardziej przypadła do gustu nazwa angielska. Wiąże się z nią ciekawa historia.

W czasie wojen między Francją a Anglią na przełomie XVIII i XIX wieku oprócz operacji wojskowych na lądzie (głównie w Europie) miała miejsce ciągła walka o kolonie odkrywanego i eksplorowanego cały czas Nowego Świata. Nie inaczej było i w Indiach Zachodnich teraz nazywanych raczej Karaibami.

Olbrzymie floty okrętów Francuskich i Angielskich kontrolowały swoje obszary wpływów, starały się zabezpieczyć je przed przejęciem, czy choćby przed blokowaniem handlu i ogólnie utrudnianiem życia. Często też organizowane były ekspedycje mające na celu osłabienie przeciwnika, czy uzyskanie kontroli nad nowymi terenami. Martynika, a także St. Lucia i inne wyspy wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk. Ze skałą o której wspomniałem wyżej wiąże się jeden ciekawy epizod z całego ciągu wieloletnich walk.

Martynika była kontrolowana już od wielu lat przez Francuzów. Stąd ruszały statki handlowe na kontynent, tutaj przypływały. Tutaj stacjonowała flota wojenna. Jeden z brytyjskich admirałów - Admiral
Samuel Hood - wpadł na pomysł, że utrudni życie Francuzom i osłabi możliwość swobodnego operowania w okolicy swojej własnej wyspy. W 1804 roku wysłał jednego ze swoich poruczników z grupą marynarzy i ciężkimi działami na niezamieszkałą, skalistą wysepkę u brzegów Martyniki. Pod osłoną nocy grupa Anglików zajęła nieprzystępną wysepkę, zainstalowała działa i  zablokowała wyjście z zatoki. Plan przewidywał, że operacja potrwa kilka tygodni. Ostatecznie załoga brytyjska stacjonowała tam niemal półtora roku, a jej stan liczebny osiągnął w pewnym momencie 107 osób. Admirał nadał wysepce status statku wojennego i nadał mu nazwę HMS Diamond Rock. Podobno do tej pory brytyjskie statki wojenne przepływając w zasięgu wzroku wysepki oddają jej honory.

Cierpliwość Francuzów jednak miała swoje granice. Po kilku nieudanych próbach usunięcia Anglików z wysepki, zebrali nieporównywalnie większe siły i z pomocą Hiszpanów ostatecznie 1go czerwca 1805 roku udało im się przejąć kontrolę nad Rocher Du Diamand. Nieciekawą częścią całej historii jest to, że angielscy marynarze, którym udało się przeżyć atak i opuścić wyspę, a następnie dotrzeć na Barbados, zostali osądzeni i skazani na śmierć za opuszczenie statku (sic!) w czasie walki.

Przepłynęliśmy pod wyspą podziwiając jej monumentalne kształty, nieprzystępnie wyglądające urwiska i skromną roślinność. Widać było wiele gatunków ptaków. Dobrze się tam czują i raczej nikt im nie przeszkadza.

Dalej płynęliśmy od cypla, do cypla w lekkim oddaleniu od lądu. Niestety wiatr pięknie wypełniający naszą genuę od wnętrza zatoki do samego HMS Diamond Rock w bliskości zboczy, zatok, gór i przełęczy zaczął kręcić, słabnąć od czasu do czasu zrywając się lekkimi porywami. Ostatecznie odpaliliśmy silnik. Chcieliśmy dotrzeć na kotwicowisko jeszcze przed zachodem słońca by powitać Chopina jeszcze w świetle dnia. By przerzucić mnie na pokład żaglowca jeszcze przed zapadnięciem ciemności.

Huzar próbował jeszcze złapać coś na wędkę i koło z przynętą, ale niestety tym razem nie udało się złowić świeżej rybki. Udało się dotrzeć w pobliże żaglowca przed zmierzchem, nie udało się natomiast przewieźć mnie na jego pokład tak wcześnie jak planowaliśmy.

Ostatecznie trafiliśmy tam we trójkę. Ja od razu z bagażami, a Huzar i Patrycja z wizytą. Obejrzeli jednostkę, pocmokali, spróbowali pokładowej herbaty.

Okazało się, że na kolejny rejs wchodzę nie tylko ja, ale zmienia się praktycznie cała obsada załogi zawodowej. Na pokładzie lekkie zamieszanie, dużo nowych osób, kolacja. Co chwila pontony kursują na ląd by odebrać kogoś, by kogoś zawieźć. Jutro zacznie się normować. Nowa załoga przejmie obowiązki. Nowa realia określą rytm dnia.

Ja będę musiał się przestawić z własnej kajuty na jedenastometrowej jednostce, na sześciosobową kajutę na ponad 55m (z bukszprytem :) ) żaglowcu. Będę musiał się przestawić z dwumiesięcznego rytmu luźnych wacht wynikających z bieżącej potrzeby, do sztywnego reżimu wacht i rejonów jednostki, jego zasad i zwyczajów utrwalonych przez lata. Będzie inaczej, ale z pewnością też wspaniale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz