niedziela, 5 stycznia 2014

Dwa krótkie pobyty na St. Vincent

W ostatni dzień 2013 roku odprawiliśmy się w Soufriere i ruszyliśmy na następną wyspę. Plan: Sylwestra spędzamy na St. Vincent w zatoce Cumberland Bay. Podobno miła zatoczka, podobno fajna atmosfera, podobno fajni ludzie tam kotwiczą.

Odpłynięcie z St. Lucii trochę nam się przedłużyło i Sylwestra czasu polskiego spędzaliśmy na wodzie. Sylwestra czasu UTC spędziliśmy też jeszcze na wodzie, ale szampana zgodnie z czasem lokalnym otworzyliśmy stojąc już na kotwicy w północnej części zatoki o 00:00 z 31 grudnia 2013 na 1 stycznia 2014.


Z brzegu, z południowo-wschodniej strony zatoki dobiegały głosy imprezy z akompaniamentem instrumentów perkusyjnych na żywo. Wybieraliśmy się tam, ale tuż po północy stado katamaranów oderwało się od dna i wypłynęło na otwarte wody, a DJ ogłosił wszem i wobec "Good Night" jakieś pół godziny po północy. Zostaliśmy świętować na jachcie.

Kiedy wstaliśmy rano otworzył się przed nami bardzo ładny widok. Rzeczywiście zatoka urocza. Jednak tutaj, podobnie jak na St. Lucii świąteczne burze pozostawiły po sobie ślady. Woda w zatoce granatowa z brunatnymi pasami mułu płynącego z rzeczki. Zrzuciliśmy na wodę dingi i ruszyliśmy na brzeg w celu skorzystania z prysznica, ale okazało się, że infrastruktura "mariny" zbudowanej z udziałem środków unijnych nie działa. Też po burzy.

Spakowaliśmy się i ruszyliśmy na południe.


Zatoczyliśmy kółko w Walillabou Bay. Zrobiliśmy kilka zdjęć trumnom przygotowanym dla Jacka Sparrowa i jego pobratymców, kupiliśmy od lokalanych handlarzy na łódkach trochę owoców "ready to eat" i umówiliśmy się, że wracając odwiedzimy "plantację".

Chwilę później płynęliśmy dalej na południe. Wzdłuż brzegu, coraz dalej, przeskoczyliśmy przez cieśninę między wyspami i pobujaliśmy się na oceanicznych falach wdzierających się w tym miejscu na Morze Karaibskie. Wieczorem byliśmy na Bequii w Admirality Bay gdzie stanęliśmy na kotwicy przy samej restauracji Devil's Table.

Na Bequii zrealizowaliśmy jeden z punktów "must have" rejsu po Karaibach. Ustronne plaże z białym piaskiem, palmy i drinki w rozgrzanym piasku. Popołudnie jednego dnia i cały kolejny dzień nasyciło nas wystarczająco by podnieść kotwicę.

Dwa dni później byliśmy znowu na st. Vincent. Kierujemy się już na Martynikę. Wpłynęliśmy do zatoki pod Kingstown - stolicą St.Vincent i Grenadyn - zrobiliśmy rundkę wokół możliwych miejsc postojowych i ostatecznie zacumowaliśmy do nabrzeża rybackiego. Na brzegu okazało się, że biuro Customs i Immigration gdzie chcieliśmy zrobić odprawę jest nieczynne do poniedziałku rano więc mamy trochę czasu (jest sobota).

Odwiedziny w biurze odpraw zrobiliśmy stojąc przy pirsie rybackim/handlowym. Przy nabrzeżu promowym stał duży wycieczkowiec i lokalne łódki turystyczne. Nie mieliśmy innego miejsca gdzie można na krótko przycumować. Stanęliśmy przy północnym końcu pirsu od strony zatoki. Po wizycie w porcie i rozmowie z osobami opiekującymi się terenem okazało się, że możemy tam zostać. Na noc dołączył do nas jeszcze katamaran z włoską załogą. Niestety z odprawą musimy poczekać do poniedziałku - w weekend nic tam nie załatwimy.


Włosi rano odpłynęli, a my zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na podbój wyspy. Z Rolandem, lokalnym taksówkarzem pojechaliśmy na północ pod Mt. Soufrier - najwyższą górę w okolicy, a zarazem czynny wulkan. Po drodze mijaliśmy ślady świątecznych burz. Dwa zerwane mosty, jeden objazd, ślady strat w obejściach domowych, na polach i plantacjach.


Roland podwiózł nas pod samo wejście na szlak. Jest tam parking i zabudowania parku, w oddzielnych budynkach prysznice, grill. Wszystko wygląda ładnie, nowo, ale jest zamknięte na głucho. Czyżby niedziela?


Wchodzimy na szlak. Idziemy wąskim grzbietem zbudowanym z błota i wulkanicznego żużlu. Dookoła palmy, bambusowe kępy i strome przepaście po obu stronach ścieżki. Co chwila rosną jakieś kwiaty, pojawiają się gekony, ślimaki, przechodzimy obok osuwisk. Ścieżka biegnie coraz wyżej, w pewnym momencie wchodzimy w żleb wypełniony liśćmi bambusa i przyklejamy się do zbocza góry. Pniemy się coraz wyżej. Na bardziej stromych podejściach przygotowane są stopnie. W zależności od wysokości i roślinności jaka wokół rośnie przygotowywane są z pni palm, bambusa i znanych nam 'normalnych' drzew. W podłożu coraz mniej piasku i błota, coraz więcej żużlu i bazaltowych skał. Dwa razy przekraczamy dolinki wypełnione zastygniętą, płynącą tu kiedyś lawą, teraz będące korytem dla małych strumieni spływających gór. Nie chcemy sobie wyobrażać jak te strumienie wyglądały podczas świątecznych opadów.






Im wyżej tym szata roślinna coraz bardziej uboga. Najpierw znikają bambusy, potem drzewa, potem palmy robią się coraz mniejsze i drobniejsze, na koniec zostają same krzewinki. Tutaj pod nogami mamy już tylko osypujący się żużel i różnej wielkości odłamki skalne. Weszliśmy już też w chmury które ograniczają naszą widoczność, a skraplając się w chłodniejszym powietrzu zaczynają nas coraz bardziej przemaczać.





W końcu dochodzimy do krawędzi krateru. Stoimy na gęstym, przesiąkniętym wodą żużlu. Wokół chmury, w kraterze chmura. Wygląda to prawie jak koniec świata z filmu "Bogowie muszą być szaleni". Silny wiatr i zacinająca ulewa szybko zmuszają nas do zejścia niżej i schowania się między drzewami. Przestaje wiać, przestaje padać, zaczynamy się rozgrzewać. W jednej z kałuż trafiamy na kraba. Do tej pory nie miałem okazji widzieć takiego, który nie żyje w morzu, czy na jego brzegu, tylko w górach.

Po czterogodzinnej wycieczce wracamy na parking gdzie czeka Roland ze swoją toyotą. Jedziemy tą samą drogą do Kingstown. Tuż przy mieście, zjeżdżając ze zbocza je otaczającego zauważamy, że w miejscu gdzie stała Indra stoi mały kontenerowiec. Pojawiła się nutka niepokoju. Aby nie użyli naszego jachtu jako odbijacza? :) Na szczęście nie. Obsługa portu przestawiła Indrę na południową stronę nabrzeża cumując nas alongside do stojącej tam jednostki.

Szybko przebraliśmy się z jeszcze wilgotnych rzeczy, rozgrzaliśmy nalewką przywiezioną z La Palmy i wyskoczyliśmy na kolację. Okazało się, że wszystkie lokalne restauracje i bary są zamknięte - jak nam powiedziano - z powodu pogody. Pozostało nam tylko KFC. Nie narzekaliśmy. :)

Po sutej kolacji rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy na północ. Stwierdziliśmy, że nie będziemy marnować czasu i czekać do rana by się odprawić na miejscu, a odprawimy się w Chateaubelair Bay. Zawsze to kawałek bliżej docelowego portu jakim znów stało się Le Marin na Martynice.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz