niedziela, 21 grudnia 2014

Dookoła Win Kanaryjskich - 2. i 3. tydzień.

Zmiana załogi


Z pierwszym składem żeglowaliśmy po Wyspach Kanaryjskich w poprzednim tygodniu. Odwiedziliśmy Gomerę, El Hierro, La Palmę, a w drodze do portu wyjścia na Teneryfie odwiedziliśmy jeszcze raz Gomerę (co było dobrym strzałem, bo trafiliśmy na Fiesta del Vino w
San Sebastian de la Gomera).

7 grudnia z pokładu zeszli Robert z Agnieszką, którzy na Gran Canarię zdecydowali się wracać promem z powodu nasilającego się wiatru oraz Grzegorz i Dorota, którzy kończyli już swój rejs. Do składu dołączył Marcin (na całe dwa tygodnie) i Ewa z Michałem na tydzień.

Puerto de Mogan - Gran Canaria

 

Po uzupełnieniu prowiantu i wody oraz sprawdzeniu prognoz wypłynęliśmy z portu. Bezchmurne niebo, wiatr 23-28 węzłów, lecieliśmy bajdewindem jak na skrzydłach. Do portu dopłynelismy tuż po północy. Nie znaleźlismy miejsca przy kejach więc stanęlismy pod recepcją - rano przestawiono nas 10 metrów dalej na keję gościnną.

Rano - klasyka - spacer po miasteczku, kawa, wypożyczenie samochodu i w drogę. Pierwszy punkt obowiązkowy - z tej strony Gran Canarii - Maspalomas i wydmy na południowej krawędzi wyspy. Piasek z Sahary, co do którego krążą już wątpliwości czy dotarł tutaj w sposób naturalny. Sugerować co nie co mogą obszary chronione z naturalną roślinnością i zwierzyną - ale nie wyrokuję, bo ciężko być pewnym. :)

Po spacerze na drugą wydmę od strony latarni i powrocie na nadmorski bulwar odnaleźliśmy samochód i skierowaliśmy się na północ. Wjechaliśmy w kotlinę między rosnącymi wokół zboczami i coraz bardziej zwijającymi się serpentynami wspinaliśmy się pod górę. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w lokalnej restauracji El Labrador w Fatadze. Zwiedzilismy małe miasteczko, skonsumowaliśmy jedzenie poprawione lokalnym winem (było naprawdę smaczne) i ruszyliśmy dalej.




Jeszcze przed zmierzchem udało nam się podjechać i wejść pod Roque Nublo skąd roztaczał się uroczy widok na wybrzeże. Na zachodzie było widać Teneryfę od której odrywał się cień zachodzącego słońca.


Stamtąd skierowaliśmy się na stolicę wyspy Las Palmas planując wstępienie po drodze do polecanego w przewodnikach miasteczka Teror. Nie zawiedliśmy się. Mimo, późnej pory i niełatwej drogi (na której złapaliśmy gumę po zniszczeniu na serpentynach jednej z prawie gładkich opon) miasto oddało nam z procentem koszt dojazdu. Kamienna zabudowa z przestronnym starym miastem, z rynkiem i ulicami przy których mimo późnej pory nadal były otwarte sklepy, muzea i kluby, młodzi ludzie spotykający się i spacerujący po (prawdopodobnie) pełnym zajęć dniu zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Brak widocznych tak mocno na wybrzeżu turystów, wspaniała aarchitektura i mili mieszkańcy - zaczęliśmy się zastanawiać, czy jechać w ogóle do Las Palmas. Ale skoro taki był plan, to trzeba było go zrealizować.

Do stolicy nie było daleko. Po dojechaniu na miejsce zrobiliśmy od razu zakupy spożywcze, tak by nie zamknięto nam sklepów w trakcie nocnego zwiedzania. Poszliśmy na plażę Baja Nunez, pospacerowaliśmy po uliczkach na przesmyku łączącym La Isletę z resztą wyspy. Potem podjechaliśmy na starówkę pod dom gubernatora i katedrę, a po krótkim spacerze w porze zamykanych ostatnich kawiarni skierowaliśmy się na południe do naszego portu i zacumowanego w nim jachtu.

Na miejscu spotkaliśmy jeszcze poznaną wcześniej polską załogę innego jachtu, która kończyła właśnię degustację ostatnich butelek lokalnych gatunków win. Pomogliśmy im zakończyć nasiadówkę i po podzieleniu sięążeniami z całego dnia położylismy się wszyscy spać.

Gran Tarajal - Fuertaventura


Rano pobudka, śniadanie i kąpiel. Okazało się, że poznanej wczoraj załogi juz nie ma. Na ich miejscu stali nasi znajomi z Warszawy, którzy także wypływali z mariny San Miguel na Teneryfie. Powitaliśmy się, orozmawialiśmy chwilę i zaraz po porannej kawie wypłynęliśmy z portu. Był to jak dotychczas najdroższy z odwiedzanych przez nas podczas tego rejsu portów i oprócz kameralnej atmosfery otaczających marinę kamienic nie oferował żadnych większych wygód, czy atrakcji.

Po wyjściu z mariny staraliśmy się oddalić jak najdalej od brzegu starając się jednak zdobywać trochę wysokości na Fuertaventurę, która była celem naszego kolejnego etapu. Prognoza początkowo nie była korzystna ponieważ miał wiać stabilny północno wschodni, odkręcający do wschodu, wiatr. Czekało nas halsowanie. Na szczęście na noc zapowiadała się zmiana wiatru do kierunków południowo wschodnich co dawało nam szanse na wejście za wschodni brzeg Fuery w rozsądnym czasie bez długiego halsowania na wiatr.

Skierowaliśmy się na południowy wschód czekając na odkrętkę. Wiatr tężał i tężał. W porywach osiągał 28kt. Za burtą towarzyszyły nam delfiny. Płynęliśmy i plynęliśmy, a zmiana wiatru jak nie przychodziła tak nie przyszła. Dwie godziny później niż planowaliśmy wcześniej zrobiliśmy zwrot. Hals nie był porywajacy. Zdobywaliśmy wysokość, ale przy tym kierunku wiatru nie zanosiło się na szybkie dotarcie do celu. Załoga coraz bardziej zmęczona, oczekująca atrakcji turystycznych, a tu tylko wiatr, fale i choroba morska.

Zdecydowaliśmy, że nie będziemy walczyć i płyniemy do Las Palmas. Odpadliśmy do pełnego bajdewindu i zaczęliśmy płynąć dużo spokojniej. Po dwóch godzinach wiatr jednak zmienił swój kierunek. Gwałtownie. Dosłownie na chwilę osłabł o kilkanaście węzłów, by po kilkunastu sekundach zacząć wiać z południowego wschodu. Szybka kalkulacja, wyostrzenie... i okazało się, że uda nam się dojść jednym spokojnym halsem pod Fuertaventurę.

Po osiągnięciu zasięgu telefonii komórkowej skontaktowałem się z Grzegorzem poznanym kilka lat wcześniej w Warszawie, a z którym żeglowaliśmy rok wczesniej po Zatoce Gdańskiej na Zawiszy Czarnym. Mieszka na stałe na Fuertaventurze więc liczyliśmy na spotkanie i być może jakieś aktualne sugestie co zwiedzać, a co można sobie odpuścić. Dowiedzieliśmy się dzięki temu, żeby odpuścić sobie Puerto de Morro Jable gdzie zlikwidowano ostatnio jedną z kej dla jachtów i skierować się prosto do Gran Tarajal. Tak też zrobiliśmy.


W porcie byliśmy standardowo już po północy. Zrobiliśmy rozpoznanie okolicy i skierowaliśmy się jeszcze na mały spacer do miasteczka gdzie, jak się okazało, właśnie zamykano ostatnie lokale. nie pozostało nam nic innego jak wrócić do portu i przespać się przed jutrzejszymi wycieczkami.

Po wypożyczeniu samochodu w Las Playitas (niestety trzeba tam podjechać taksówką za 10EUR) skierowaliśmy się na południe w okolice Costa Calma gdzie spotkaliśmy Grzegorza i Martę, Wypiliśmy smaczną kawę, podzieliliśmy się informacjami ze świata i przyjęliśmy wskazówki z zamiarem wykorzystania ich wszystkich by jak najsprawniej zwiedzić wyspę.

Na pierwszy plan poszedł południowy kraniec wyspy z olbrzymią plażą gdzie nie omieszkaliśmy skorzystać z kąpieli w morskiej wodzie. Po kolejnym espresso ruszyliśmy na północ by po przepieknej drodze wśród piasków, wydm, skał i wznoszących się coraz wyżej grzbietów górskich dotrzeć do Betancurii i polecanej na obiad restauracji Santa Maria. Po zaznanej na miejscu rozkoszy podniebienia z powodu i potraw, i zaserwowanych napojów, szczerze polecam goszczącym Fuertaventurę by zajechać do Betancurii. Samo miasteczko jest urocze, ale naprawdę warto zajrzeć do stojącej na przeciwko kościoła restauracji zajmującej starą klasyczną kanaryjską willę.




Jadąc dalej na północ odwiedziliśmy jeszcze, leżącą tuż za Betancurią, farmę kóz i wielbłądów. Stamtąd skierowaliśmy się na wschód, ku wybrzeżu i wracając powoli, zatrzymujac się w co ciekawszych miejscach, wróciliśmy do portu.

Marina Rubicon - Lanzarote


W Gran Tarajal zjedliśmy jeszcze kolację i tej samej nocy wypłynęliśmy na północ. Do kompletu pozostały nam jeszcze Lanzarote i La Gracioza. Teraz naszym celem miała być Marina Rubicon na Lanzarote. Dotarliśmy tam tuż po wschodzie słońca. Wchodziliśmy do portu jeszcze przy zamkniętej recepcji. Zatrzymaliśy się przy stacji paliw, zatankowaliśmy i poczekaliśmy do 9 rano cofnąwszy się uprzedniotroche by nie blokować dostępu do dystrybutora chcącym tankować jachtom.

Po obsłużeniu formalności i przecumowaniu w miejsce docelowe miał miejsce standardowy ceremoniał poranny - śniadanie, kąpiel, kawa i wyjazd na zwiedzanie wyspy. Tym razem ja zostałem w porcie, a Marcin, Marta, Ewa i Michał ruszylina podbój Lanzarote sami. Odwiedziili rezerwat wulkanów Timanfaya, powulkaniczne jaskinie udostepnione zwiedzającym przy Jameos del Aqua i trafili na fiestę wina i lokalnych potraw. Na koniec dnia dołączyłem do nich by razem zajechać do Arrecife i tam trochę pospacerować.

Niestety cały dzień lekko padało i nisko zwieszone chmury nie dały możliwości pozachwycać się tamtejszymi krajobrazami, ale to co było widać było wystarczające  by nasycić głodne turystyczne zmysły.

W tym miejscu kończył się kolejny tydzień naszego rejsu. Następnego dnia Ewa z Michałem wracali do domu, a pozostająca na pokładzie trójka kierowała się już pomału w okolice Teneryfy. Wszyscy stwierdzili, że wycieczka była na tyle intensywna, że La Graciozę możemy zostawić na kolejne odwiedziny na wyspach Kanaryjskich. Dodatkowo Marcin, którego nie było w zeszłym tygodniu stwierdził, że z chęcią zobaczy Gomęrę i/lub El Hierro. W tą też stronę skierowaliśmy się po pożegnaniu Ewy i Michała.

San Sebastian de La Gomera


Wyszliśmy z portu przy wietrze 22 węzły z prognozą na około 28 i stabilny kierunek z północnego wschodu. Pędziliśmy wspaniale na zarefowanym grocie i genule. Minęliśmy Gran Canarię od północy i wzdłuż wschodniego i południowego brzegu teneryfy skierowaliśmy się na Gomerę. Korzystając z okazji, że przepływaliśmy ok. 4 mil od portu wyjścia, wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do San Miguel by spotkać znajomych i trochę odpocząć. :) Potem już tylko krótki skok do San Sebastian i już mogliśmy rozkoszować się atmosferą tamtejszej mariny.






Tym razem spędziliśmy na Gomerze dwa pełne dni. Pierwszego zrobiliśmy rundę dookoła wyspy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zatrzymaliśy się w Agulo za dnia. Zajechaliśmy do uroczego, ale jakby opuszczonego Alojera, a także na pustą niestety z powodu mżącej pogody Playa del Ingles pod Playa de la Calera. Po przejechaniu przez w pełni zachmurzony rezerwat Garajonay zjechaliśmy trochę niżej na południowe zbocza wyspy co pozwoliło nam obejrzeć mały kościółek pod Igualera oraz niesamowicie wyglądającą górę z płaskim szczytem la Fortaleza pod Pavon. W drodze powrotnej do San Sebastian zajechaliśmy jeszcze do Santiago gdzie nadchodzącą noc przywitaliśmy przepyszną kawą nad brzegiem zatoki.

Następnego dnia Marcin wykorzystał jeszcze czas przed zdaniem samochodu na przejażdżkę po Parku Narodowym Garajonay. Tego dnia miał szczęście - ani jednej chmurki i rozświetlone słońcem zbocza. Miał wspaniałe warunki do podziwiania widoków i robienia zdjęć.



Z San Sebastian bez problemów przepłynęliśmy z powrotem na Teneryfę do San Miguel gdzie już następnego dnia wieczorem nastepna załoga miała dostarczyć prowiant na swój rejs. Mieliśmy jeszcze kilkanaście godzin na pożegnanie z Sifu i przekazanie nowej załodze informacji zgromadzonych podczas rejsu.

Do zobaczenia Sifu! Do następnego!



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz