wtorek, 31 grudnia 2013

St. Lucia od środka

26 grudnia Huzar z Patrycją zdobyli ponton. Za 100EUR (+25EUR za wiosła od innej osoby) zdobyli riba z twardym dnem, 2,8m długości, dwoma niezależnymi komorami i dwoma otworkami do załatania (myśleliśmy, że będzie gorzej, ale po dokładnym przeglądzie okazało się, że ma tylko takie braki).

Zeszliśmy z Ulą z kotwicy i podpłynęliśmy Indrą do nabrzeża, gdzie Huzar i Patrycja czekali na nas ze swoim nabytkiem. Kilka chwil i w komplecie byliśmy na pokładzie. Tuż po zachodzie słońca opusciliśmy Le Marin i skierowaliśmy się na wyspę St. Lucia.

Stabilny wiatr z zachodu, mała fala, bezchmurne rozgwieżdżone niebo... i około północy wchodzimy do Rodney Bay Marina. Zaraz po zacumowaniu dostaliśmy pełną ofertę okolicznych możliwości:
- lepsze miejsce postojowe blisko wyjścia,
- kilka "Bob'ów Marley'ów"
- można było też zamówić jakiś 'kok(o)s', który kolego z motorowej łódki obok (water taxi) dostarczy jeszcze tej nocy,
- zaproszenie na imprezę wieczorną w Gros Islet,
- taksówkę do zwiedzenia wyspy.
Skorzystaliśmy z przestawienia się na inne miejsce, ale dopiero rano.

Pierwszy dzień na St. Lucii spędziliśmy odsypiając, załatwiając formalności w Marinie i przy odprawie celnej/imigracyjnej. Wieczór zakończyliśmy w Gros Islet na co piątkowej imprezie porównywanej do karnawału na Tobago. Rzeczywiście było energetycznie i niektórzy wracali na jacht na rezerwowym poziomie mocy. Lokalne drinki, świeżo poznani znajomi ze stanów, taneczne pojedynki z japońskim hiphopowcem i pyszna lokalna kuchnia - warto to powtórzyć. :)





Kolejny dzień - znów odsypianie, wycieczka po okolicy, przygotowanie pontonu do klejenia, serwis silnika przyczepnego, który od Kanarów miał problem z odpalaniem, a teraz dodatkowo nie chciał kręcić podczas odpalania. Serwis zakończył się sukcesem. Silnik zamruczał, zadymił i z uśmiechem dobrze wykonanej roboty mogliśmy go wyłączyć. Ponton się suszy i czeka na klejenie.

A wieczorem... co by tu zrobić z sobotnim wieczorem? Pojechalismy do kina. :) Caribbean Cinemas to kompleks kilku sal (w tym 3D), wraz z pełnym wypasem infrastruktury jak w naszych galeriach handlowych. Obejrzeliśmy drugą część Hobbita, bez polskich napisów, ale też bez kreolskiego dubbingu. Po powrocie na jacht zorganizowaliśmy jeszcze seans "Po północy w Paryżu" Woody'ego Allen'a - uwielbiam ten film.








Niedziela rano, krótka wymiana informacji i dzielimy się na dwie podgrupy. Huzar z Patrycją płyną na Martynikę spotkać klubowych (YKP w Londynie) znajomych, a ja z Ulą zagłębiamy się w ląd by zwiedzić wyspę od środka.

Szybkie pakowanie plecaka, małe piwko w pełnym składzie w Bosuns restaurant i umawiamy się na wtorek rano w okolicach Soufriere - tam mamy rezerwację pokoju w Uptown Guesthouse. Żegnamy się z przyjaciółmi, bagaże na plecy i ruszamy za bramę mariny.

Po drugiej stronie ulicy jest przystanek, przy którym szybko zatrzymuje się mały, lokalny mikrobus. Zabiera nas do Castries za pięć wschodniokaraibskich dolarów (kurs zbliżony do złotówki), skąd spodziewamy znaleźć się kolejny bus do Soufriere. Okazuje się, że wigilijne burze zniszczyły jeden z mostów między Castries i naszym celem. Jesteśmy zmuszeni do pokonania trasy okrężnej - wschodnim wybrzeżem na południe wyspy do Vieux Fort i dopiero stamtąd do Soufriere.

Pierwsza część trasy, a zarazem dłuższa była prostsza. Wystarczyło przejść do południowej części Castries i mieliśmy już mikrobusy do Vieux Fort. Akurat jeden, już zapełniony, odjeżdżał z placu - zajęliśmy pierwsze miejsca w kolejnym. Co kilka minut przychodzili kolejni ludzie i po około pół godziny kierowca zebrał od każdego kwotę za przejazd (my zapłaciliśmy 16ECX) i ruszyliśmy w drogę.







W ciągu dwóch godzin pokonaliśmy odcinek ok. 70 km. Po drodze mijaliśmy zniszczone osady, uprawy bananowców, palm kokosowych, zerwane drogi (pozostawał tylko jeden pas jezdni, albo przygotowane były małe objazdy) i most (to miejsce pokonaliśmy małym objazdem z roboczym mostkiem).

We Vieux Fort okazało się, że niedzielne popołudnie nie sprzyja znalezieniu kursujących jeszcze busów i za jedyne 100ECX przekonaliśmy naszego dotychczasowego kierowcę by zawiózł nas do Soufriere. Na trasie kolejne świadectwa świątecznych burz, m.in. kolejny most leżący 60m dalej niż zwykle - tutaj rzekę musieliśmy pokonać brodem.

Na miejscu byliśmy niedługo przed zachodem słońca. Jeszcze godzinny spacer by znaleźć miejsce gdzie znajduje się hotel i można było odpocząć po całodziennej wycieczce. Na koniec dnia zeszliśmy do miasteczka na kolację. Udało nam się dotrzeć jedynie w dół drogi do pierwszych zabudowań Hummingbird Resort gdzie wzięliśmy kurczaka i rybę pod chilijskie wino.

Kolejnego dnia zrobiliśmy sobie spacer po mieście i okolicy, ale padające co kilkanaście minut deszcze odstraszyły nas od dłuższych wycieczek. Nie wybraliśmy się ani na wodospady, ani do siarkowych źródeł. Po południu dostaliśmy informację od Huzaraz, że zbliżają się już do Chastnet Bay tuż na północ od Soufriere. Wróciliśmy do hotelu by spakować się, zebrać swoje rzeczy i pożegnać z gospodarzami Uptown Guesthouse.












Tuż po zachodzie słońca dotarliśmy do Chastnet Resort i z pomocą obsługującego go wodnego taksówkarza dostaliśmy sie na stojącą na kotwicy Indrę kołyszącą się na fali. Wymieniliśmy doświadczenia ostatnich dni. Huzar i Patrycja podczas spotkania klubowych przyjaciół otrzymali patent flagowy i uroczyście wciągnęli na flagsztok banderę YKP w Londynie. Na rufie nie powiewa już bandera brytyjska z union jackiem, tylko polska z logo klubu.

Następnego dnia rano krótki przeskok do zatoki pod Soufriere, kotwica. Huzar z Patrycją lądują na lądzie, odprawiają nas i robią małe zakupy. Po dwóch godzinach ruszamy na południe. Kierunek Saint Vincent - zatoka Cumberland Bay. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz